Na przełomie stycznia i lutego 2010 dosyć grupa członków naszego
KW wraz „osobami wspomagającymi”;) przebywała w Chile, próbując realizować ambitne cele wspinaczkowe w dolinie
Cochamo, słynącej z sięgających aż do 1000 metrów granitowych ścian, przyozdobionych wspaniałymi, często dziewiczymi,
rysami. Rzeczywistość sprowadzała się do: „Ratuj się kto może przed potopem!!!” Oczywiście przesadzam,
ale pogoda nie
rozpieszczała i zmuszeni zostaliśmy do szukania celów alternatywnych..
Z kraju wyruszaliśmy na 2 etapy, niektórym dane było cieszyć się słońcem Ameryki Południowej już 23 lutego, druga
połowa ekipy dotarła 3 dni później. Połączenie sił nastąpiło w Puerto Montt,
skąd po objuczeniu się kilogramami żarcia, odjechaliśmy do Cochamo, w składzie:
Krzychu
Adam Aśka i Bartek
Taką oto 10-osobową ekipą zameldowaliśmy się u naszego konnego tragarza Faviana w Cochamo. Bardzo sympatyczny i
optymistyczny gość – mimo wszystko realista: nie mógł powstrzymać śmiechu, pokazując nam w necie prognozę
pogody. My, wciąż mając w pamięci piękne zdjęcia Bogusia K. w GÓRach, nie dopuszczaliśmy do siebie żadnych złych
myśli.

Ruszamy w dolinę! (fot. Adam
Ryś)
Na miejsce dotarliśmy 28.02.10, w drodze towarzyszyły nam przelotne opady i nieprzerwane błoto. Generalnie w Cochamo
gumiak najlepszym przyjacielem jest. Po rozpoznaniu campingowego terenu i wybraniu najbardziej urokliwego kawałka
trawy założyliśmy 5-namiotową bazę + wstępną kuchnię. Kolejny dzień to rozpoznawanie schroniska, tyrolki nad rzeką,
slacka, schematów, realnych szans na dobrą pogodę...

Tu by się przydały gumiaki (fot. Adam
Ryś)
Słuchając rady Daniela, postanawiamy na maxa wykorzystać nadchodzące okno pogodowe, pakujemy się na cel „
rozgrzewkowy”:
Velebit, 6c+ A1, 550m na
Cerro Trinidad – jedna z nielicznych dróg nie powalających
trudnościami, długością, dająca szanse na w miarę suchy wspin i z oznakami przynajmniej jednego powtórzenia. Pobudka
kole 4:00, poręczówki w pionowej dżugli, przerwa na mate pod trinidadem i już jesteśmy pod ścianą. Start nr 1 w drogę
Adam zakończył wycofem, start nr 2 Herman zakończył wycofem... Do trzech razy sztuka, Waldek wbił się dobrze,
przewalczył mokre, gloniaste 5b no i byliśmy „w drodze”. Linia należy do rzadko chodzonych (jak większość
w Cochamo), dlatego, prócz kluczowych bardzo ładnych wyciągów, była dosyć „zasyfiona” i krucha. Poza
tym „łatwiejsze” wyciągi w kominowo-podobnych formacjach dostarczały nam niemało wrażeń.
Najciaśniejszym kominem okazał się A0-wy wyciąg – nie jesteśmy pewni czy nie został odhaczony, pogłoski mówią
o 7b - w każdym razie jeśli już, to musiał działać tam czołowy i doświadczony w boju speleolog o bardzo małym wzroście i
wąskich barach;) Kluczowe klasyczne trudności ocenliliśmy na 6b+/c. Na szczycie zostaliśmy wynagrodzeni wspaniałymi
widokami: góry, góry, góry.. i wulkany aż po horyzont, w każdym kierunku świata:-) Akcja zakończyła się po
północy a zejście przez „dżunglę” obfitowało w liczne przygody, błędne ścieżki oraz popsute tyrolki.
Szczytujemy na Trinidad!
(fot. Adam Ryś)
Po tym wszystkim, kolejny dzień – ostatni bez opadów - zakończył się restem. W międzyczasie Krzychu i Darek,
dzień po nas, uderzyli na z lekka podeschniętą Insomnię. Opinie są troszkę sprzeczne, podobno droga była ładna, ale
podobno zasyfiona i podobno nazwa Yosemity Ameryki Południowej ma się nijak do rzeczywistości, no ale podobne jednak
warto tam iść. W każdym razie czasu brakło, poza tym „sta...tzn. zoperowane kolana nie radość” i trzeba
było się jednak po kluczowych wyciągach wrócić i napić piffka w schronie. W tym samym międzyczasie w odległej i jeszcze
w tym roku niechodzonej dolinie
Amfiteatr buszowała Aśka z Bartkiem. Jak myśleli, że już w końcu uciekli z zielonej dżungli w
piękną szarość granitu – całkiem brutalnie przystopowała ich bujna roślinność ...w ścianie. Baaardzo
ograniczone zapasy dobrej pogody pozwoliły im tylko spróbować wbić się w kolejną drogę
Excelente-mi-Teniente, docenić jej piękno i zjechać
z pierwszymi kroplami deszczu.

Wszystkożerca
(fot. Magdalena Drózd)
Podniebny kalejdoskop chmur pozwolił ekipie bazowej tudzież modernizować kuchnie obozową tudzież udawać się na
odległe wycieczki do mokrych ogródków skalnych, gdzie uskuteczniano jakieśkolwiek wspinanie. Dwóm zespołów:
Krzyśkowi i Waldkowi oraz Magdzie i Anglikowi Benowi udało się zrobić naprawdę bardzo ładną drogę Apnea na ścianie
Zebrze. Reszta część ekipy bazowej poszła na pomoc Aśce i Bartkowi, którzy bezpiecznie ewakuowali się z Amfiteatru w
zapowiedzianym przez siebie terminie – jakoś ich ścieżka zejściowa nie pokryła się z drogą podejściową ekipy
ratunkowej, także chłopaki zrobili sobie około 6-godzinny „spacer”. Coby nie było, te liczne spacery
pozwoliły nacieszyć oczy wspaniałymi ścianami, które tylko czekały, by otworzyć na nich nowe drogi. A że było to
niemożliwe w lutym 2010 - opłakiwały swój nędzny los gęstymi strugami deszczu.

Trinidad w jednej z nielicznych słonecznych odłon (fot. Magda Drózd)
Trzeba powiedzieć, że my trzymaliśmy się dzielnie, nasze umiejętności kulinarskie bardzo wzrastały, tak jak i szybkość
oraz trudność (!) rozwiązywanych sudoku, a wszystko to było możliwe dzięki schroniskowym zapasom wina. Kiedy już
stworzyliśmy grę Monopol w wersji wspinaczkowej, dotarło do nas, że warunki są naprawdę syfne i że my tu chyba za
dużo nie zdziałamy. Połowa ekipy musząca odlecieć za ocean we wcześniejszym terminie, wcześniej zawinęła bety i uciekła
tam gdzie słońce rośnie czyli w kierunku Santiago. Druga część ekipy wciąż łudząca się, zę a nuż te prognozy kiedyś będą
lepsze odczekała jeszcze dwa dni, kiedy to wezbrana rzeka całkiem odcięła dojście do doliny. To był punkt przełomowy,
nie chieliśmy tu utknąć na cały miesiąc! Więc jak tylko woda opadła uciekliśmy, by zobaczyć tą prawdziwą wodę: Ocean
Spokojny...
Wcale nam nie jest zimno i deszczowo (fot. Adam
Ryœ)
Ocean wcale nie okazał się spokojny, wiatr nadmorski także, ale popluskaliśmy się jak te słodkie ryczące foczki:-);
Miejscowość Copquecura bardzo nam przypadła do gustu wraz ze swoją małomiasteczkowością, jeżdżeniem na pace na
stopa, basenem na campie no i słońcem, słońcem!! Jako że plan surferski nie wypalił z powodu braku surferów i desek,
postanowiliśmy się posportować wspinaczkowo (taki przecież był cel...). Także ruszyliśmy do pozostałej części ekipy,
która ostro łoiła w Canjonie del Maipo. Darek z Krzyśkiem postanowili zostać trochę dłużej i popracować trochę nad swoją opalenizną i sztuką
kulinarną (czyt. owoce morza o każdym posiłku dnia).

Morza szum... (fot. Adam Ryś)
W Chilian byliśmy jeszcze z Adamem na „rozdrożu”:a może jednak powrót do Cochamo? Jednak prognozy
pogody sprowadziły nas na ziemię.
W Santiago odebrał nas Paweł – z ręką w gipsie!! Tak to jest jak sie boulderować w piachach zachciewa! Tym
bardziej, gdy pancerne klamy mają zwyczaj odpadać! Także Paweł już pierszego dnia pobytu w Kanionie szukał lekarzy...
Generalnie w Chile główną zasadą jest: dajmy zastrzyk przeciwtężcowy no a gips tak dla pewności... Biedny Paweł przeżył
prawie tydzień z kawałkiem skały w ranie śmażącej się w gipsowym opakowanku, a reszta pobytu w Chile mijala mu głównie na wizytach lekarskich i zaprzyjaznianiu się z osami
Wakacje Chilijczyków w Maipo (fot. Adam Ryś)
Tak, tak, osy były naszymi najwierniejszymi i zawsze nam towarzyszącymi przyjaciółkami. Jak delikatny budzik wytrącały
nas ze snu, by zobaczyć, ech co tam zobaczyć – skosztować, co tam mamy na śniadanko! Później sprawdzały czy
aby nie zgubimy drogi podejściowej w skały, no i brzęczały nad uchem podczas całej wspinaczki, tak, żebyśmy się
przypadkiem nie nudzili sami na stanowisku. Niektórzy oponowali, ale chyba jednak nasze sąsiadki tarantule nie były tak
natrętne - odwiedzały nas tylko wieczorami. Ale generalnie nie było źle, baza była super, ognicha wieczorne jeszcze lepsze,
a żółtawy piaskowiec przypominający formą plastry miodu po prostu osładzał nam życie. Aśka z Bartkiem, Waldkiem i
Robsonem znakomicie rozpoznali teren, podając nam gotowy ranking dróg wspinaczkowych, poza tym odwalili kawał dobrej
roboty oczyszczając ścieżki podejściowe z mini-kuleczek-chwastów, które lgnęły do wszelkich materiałów i nie dawały o
sobie zapomnieć, dopóki się ich starannie, co do jednego nie usunęło. Dziwnym trafem, każda jedna roślina w okolicy albo
kłuła, albo drapała albo się wbijała...
Torecillas, droga Centro Masa (fot. Adam
Ryś)
Razem z Adamem i Hermanem dokonaliśmy zmiany warty i rozkoszowaliśmy się wspinaniem po suchej i ciepłej skale.
Genialne dziury, fantastyczne zacięcie, płyty..Naprawdę super rejon wielowyciągowych, obitych dróg! Tylko te osy...
Pozostała część ekipy po tygodniu potrzebowała już zmiany otoczenia, z tego względu udało się w głąb Canjonu del
Maipo oglądać wysuszony krajobraz i nawdychać się trochę kurzu. Nie do końca im się spodobało (ciekawe czemu..?),
więc pojechali do Val Paraiso, gdzie to „morza szum, ptaków śpiew..” Jedyny Waldek zmotywowany ostał
się na wspin (nie licząc kontemplującego osy Pawła) i jakoś tak patrząc sie po skończonej drodze na te piękne ściany
dojrzeliśmy POTENCJAŁ EKSPLORACYJNY. Teraz trzeba było odnaleźć potecjał sprzętu ciężkiego w Santiago czyli spity i
ewentualnie wiertarę. Tu udało się wprowadzić Pawła do aktywnego uczestniczenia w powstawaniu drogi – bez
niego i jego hiszpańskiego szukalibyśmy tych spitów pewnie dwa razy dłużej. Niestety o wiertarce musieliśmy zapomnieć,
trzeba było wprawić młotki w ruch! Ale była nas czwórka zmotywowanych, sprzątaczy, stukaczy, ODKRYWCÓW NIEZNANEGO! Dwa dni, 21 spitów, 8 rąk do pracy, 3 wyciągi, 120 metrów, 2 pierwsze przejścia i zgodna decyzja VI UIAA;) I najważniejsze nazwa: „Mój mały jest lepszy”. A czemu? Ha, trzeba było tam z nami być;)

Tłuczemy nową drogę (fot. Adam
Ryś)
Droga ta ukonorowała nasz pobyt w kanionie, niektórzy z tą chwała wracali następnego dnia do ojczystych krajów, niektórzy szykowali się na podbój Argetyny, niektórzy liczyli ziarnka piasku na Atacamie. Pożegnalne ognisko w towarzystwie mocnych procentów, skoków przez strzeliste płomienie, gorących duskusji – fajno było!
Poranny kac przeciągnął się niektórym na kolejne dwa dni. Niektórzy byli już w rodzinnych stronach, my z Adamem wylądowaliśmy w szpitalu w Tunuyan 40 km od Los Arenales, rejonu, w którym chcieliśmy spędzić nasz ostatni wspinaczkowy tydzień. Metrowa betonowa dziura w chodniku, Adam z głową w mapie, 4 palce prawej stopy złamane a noga zagipsowana. Sekunda nieuwagi i świat staje do góry nogami. Żeby nie rozlewać gorzkich żali napiszę jedynie, że zwiedziliśmy bardzo ładne Val Paradaiso, z jego kolorowymi uliczkami kwitnących grafitti, posnowboardowalismy na wydmach (Adam robił to wszystko oglądając moje wspaniałe zdjęcia) i zwiedziliśmy okoliczne szpitale liczne apteki. W drodze powrotnej poznaliśmy nieuprzejmość i kurczowe trzymanie się formalności stewardess IBERII, obejrzeliśmy wszystkie obrzydliwości jakie zjadł Darek wmawiając nam, że te pyszności to najlepsze owoce morze jakie miał okazje skosztować i przetrawiliśmy wszystkie 5 filmów, które puszczono podczas lotu! Najfajniejszy był ten o Kopciuszku
I byłoby niby wszystko nie tak źle, gdyby Adam nie musiał spędzić około 2 miesiący kuśtykając na jednej nodze:-(
P.S.
A wszystkie nieszczęścia sprowadziła na nas zasuszona staruszka jadąca autobusem z Puerto Montt do Cochamo. Hiszpańskie
niezrozumiałe zaklęcia i morderczy wrok... W swojej chatynce wyciągnęła lalkę Voodoo i...
Połamaniec - tuż po... (fot.
Magda Drózd)
Dziękujemy PZA za wsparcie przedsięwzięcia.
Kalendarium
30.01.10
Velebit, 6c+ A1, 550m, Cerro Trinidad, Cochamo; Adam, Magda, Waldek
02.02.10
Apnea, 5.10b, 110m, Zebra, Cochamo; Waldek i Krzysiek Rychlik (OS), Magda i Ben (1xAF)
12.02.10
Tripi Para Dos, 5.8, OS, ok 100 m,
Centro Masa, 5.10c, OS, ok. 120m Torrecillas I; Adam, Magda, Karol Dąbrowski (Herman)
13.02.10
??, 5.9, OS, ok. 100m,
Microclima 5.10b, OS, ok, 200m, Torrecillas I; Adam i Magda, Waldek i Herman
14.02.10
El Filo, 5.10c, 1xAF, ok 120 m, Torrecillas I; Adam, Herman, Magda
15.02.10 Szukanie i zakupienie spit, wiertarki nie udało się wypożyczyć
16.02.10 praca nad nową drogą
17.02.10
Mój mały jest większy, ("Mi pequeno es mejor" ) VI, 120m, bezimienna turnia w grupie Torrecillas; Adam i Magda, Herman i Waldek;
czyszczenie drogi, dobicie spitów
Zdjęcia do obejrzania w galerii!
Cześć I
Cześć II
A filmiki tutaj
Velebit
Mój mały jest lepszy
Info praktyczne
I co tu o tym Cochamo napisać... Z jednej strony rejon na zdjęcicach wygląda cudownie, słońce, wielkie ściany, możliwości, niebo na ziemi... I może by i tak było u nas po części, gdyby pogoda dopisała, ale ta jest zdecydowanie niepewna, nawet miesiąc zapasu nie starcza. Szczęście sobie trzeba również „zabukować”. A jeśli już mamy pogodę to... drogi nie zawsze wyglądają jak marzenie. Nie mamy wprawdzie zbyt dużo doświadczenia we wspinie w mniej zaludnionych rejonach (jedyne porównanie to Kirgizja), ale obfite deszcze i niskie wysokości odzwierciedlają się w bujnej roślinności;) Do tego wszystkiego, rejon jest nowy i drogi rzadko kiedy są powtarzane, większość zespołów nastawia się na otwieranie nowych dróg, a jak coś jest nie chodzone to zazwyczaj zarasta i się zasyfia. Tamtejszy chatar – Daniel – jest znakomitym marketingowcem i przedstawia wszystko zawsze z jak najlepszej strony, te ciemne chowając za swoimi barami (typowy hamerkaniec?), myślę, że to właśnie dzięki niemu ten rejon stał się tak popularny. Posumowując to wszystko – wybierając się w ten rejon po raz kolejny przygotowałabym sobie bardzo dobrze plany alternatywne w razie deszczy niespokojnych: bardzo fajnym rejonem całkiem niedaleko jest Bariloche (po argentyńskiej stronie, jakieś 3-4 dni marszu z Cochamo), ale tam mniej więcej podobna pogoda. Dużo lepiej w Los Arenales w pobliżu Mendozy (słońce i piękny granitowy wspin gwarantowane). W Kanionie del Maipo na Torrecillas też jest trochę wspinania – jak widać w naszym wykazie – jednak wspin tylko do 14:00, póki słońce nie grzeje, no i raczej sportowo.
Szczegółów rejonu nie opisuje, bo zrobił to doskonale Bodziu Kowalski
(GÓRY, nr 4 (155) kwiecień 2007).
Magdalena Drózd
drustek@gmail.com