Dwa konie i pięć iszaków* – to już nie jest wyjazd wspinaczkowy, to... WYPRAWA! Co prawda nie mamy kucharza, a wśród naszej piętnastki znalazło się kilku śmiałków, którzy testują odporność swoich kręgosłupów na poad 30-kilowe obciążenie. Ale wizy, pozwolenia, 6-dniowy dojazd do celu oraz zapasy żarcia na miesiąc jak najbardziej awansują nas do elitarnej klasy wyprawowiczów.
Nasi tragarze z iszakami (fot. Adam
Ryś)
Mgliste historii początki - październik 2007
A może by tak pojechać do Kara-su? Wojtek z Łukaszem tam byli, podobno piękne wspinanie w granicie, chyba trudne, ale może coś tam zrobimy? Coś się wymyśli. Poza tym, Kirgizja, dziki Wschód, będziemy mieć przygodę! I w końcu... kiedy kolejny raz będziemy mogli wyjechać gdzieś na miesiąc?
Dolina Kara-su (fot. Adam
Ryś) Test wstępny – listopad/grudzień 2007
Okazało się, że jesteśmy na granicy minimum. Hm... I co teraz? Cała nasza pierwotna ekipa przyjęła tą wersję wydarzeń.
My postanowiliśmy zweryfikować ją w rzeczywistości. Jakby co, nawrócimy się na turystykę pieszą. I tyle. Plus 100 stopni emocji i kilka dłuuugich rozmów.
Górskie bliźniaki: Asan i Usen (fot. Adam
Ryś)
Syberyjskie przypieczętowanie – kwiecień 2008
Zielone logo s7 to jak stempel przepuszczający nas do świata marzeń. Linie syberyjskie chyba nie są takie złe, co?
Na pewno cena jest atrakcyjna! I już na pewno siedzimy z Wojtkiem na pokładzie. Uff, z nim nie zginiemy!
Dwa tygodnie po cudownym fakcie otrzymania elektronicznego biletu Adam zrywa troczek. No to ch... z treningami.
Ptica w Ak-su
(fot. Adam Ryś)
Rosyjska ruletka – czerwiec 2008
„E tam, niemożliwe, żeby wprowadzili wizy do Kirgizji” – słowa Wojtka.
I w końcu mejl, który zmotywował nas do działania: „Ja czuje że nie możemy czekać dłużej aż coś się wyjaśni tylko
trzeba załatwić wizę kirgiską i z nią załatwić wizę rosyjską tranzytową.” Podpisano: Piotr Sztaba,
Koordynator Logistyczny. O qrcze – chyba z jakimiś samymi ważnymi personami jedziemy...
Kilkanaście mejli w ciągu godziny, 10 zmian decyzji – szybki wypad do Kraka
(„jedyne” 600 km w jedną stronę) i w końcu w kolejce po wizę rosyjską poznaję Andrzeja, Mirkę
i Krzyśka – przynajmniej ta trzynastka, która z nami jedzie zaczyna nabierać rzeczywistych kształtów.
W dodatku ekipa bardzo dobrze włada rosyjskim – więc ruletka nam sprzyja. Adam zrośnięty z komputerem
powypisywał mejle do każdej europejskiej wyprawy bawiącej w Karawszynie. Mamy topo, mamy plany!
Przepustki do raju
(fot. Magdalena Drózd) Sześć dni słonecznych rozkoszy 12-17.07.08
Sobota, godzina 14 ileś tam, Celsjusza stopni od 30 w górę, Ada z Krzyśkiem ładują narty do pociągu.
No co, każdy bierze swoje zabawki na drogę. Darek ma za to aparat z ośmioma giga. I kto jest lepszy? Sztabowy!
Ma naszywki z każdym możliwym logo, a w pociągu do Moskwy rozpoczyna kurs krawiecki. Andrzej z Mirką ledwo co się
na niego załapali, przybiegając 10 minut przed odjazdem pociągu. Tak to jest, jak najlepszy kolega urządza ślub w dniu
początku WYPRAWY. Ale wszyscy są, wszyscy się pocą, więc w jak najlepszych humorach dojeżdżamy do Moskwy oglądać
Plac Czerwony z mauzoleum Lenina. Rozpak, przepak, spak i wcisk, a tu okazuje się, że panie na lotnisku nawet na narty
przymknęły oko. W samolocie poznałam pierwszych Kirgizów i wyswatałam siostrę. Bo ja generalnie męża już mam,
przynajmniej tutaj, w Kirgizji. Pakujemy się do umówionych busów i do Osz na zakupy! Tylko jak ułożyć jadłospis na
miesiąc? A tu taki wybór: ciasteczka, bakalie, lepiochy, mięcho z muchami gratis, środki chemiczne, kuchenne, warzywa i
owoce, wszystko, czego dusza zapragnie... Zakupieni i ponownie upakowani ruszamy w kierunku Batkienu. A raczej
podskakujemy na wybojach. Większe usterki na drogach oznaczono głazami, także trzeba mieć sokoli wzrok, żeby nie
wziąć takiego kamola między koła. Pustynia wdziera się nam do nosów, na upał jesteśmy już znieczuleni. Wieczorem w
Ak-sai, gdzie formalności nie stało się zadość, agent Biała Czapeczka chce nas naciągnąć, kierowca wykiwać, my jesteśmy
twardzi, wracamy nocą do Batkienu i sami wszystko załatwiamy. Sami tzn. Mirka, Łukasz i Sztaba, reszta kontempluje
słonko w środku dnia. Wszystko mamy, jedziemy! Ta sama żołnierska brama, to samo spokojne czekanie na rozwój
wypadków, to samo nie-dawanie-się-naciągnąć i następnego dnia ruszamy z tragarzami do Kara-Su! Pustynny krajobraz.
Lodowcowa rzeka, która porywa osiołka z moim plecakiem. Odratowany, uff... Tragarze, z którymi prowadzimy dyskusje
wg schematu: Jak Ci na imię? Magda. A ile masz lat? 25. A masz męża? Mam. A dzieci? Nie. No to teraz w drugą
stronę – ja pytam Miszę co tam u niego. I w końcu dnia szóstego naszej podróży docieramy do Kara-su !!!
W nagrodę zaczyna się zlewa. Ale fajnie jest, dokładnie jak na tych wszystkich zdjęciach, góry nie uciekły, stoją tu
te granitowe olbrzymy, a w dolinie zielona trawka, strumyczek, dwóch Czechów i pięciu Kazachów, jeden boulder i
kilka krów. Ech, nasz raj... Tylko jakieś takie ciemne chmury nad nim!? Siódmego dnia powinno się odpoczywać, tak
też robimy, zresztą ten deszcz nie pozwala na nic innego.
Nasi tragarze
(fot. Darek?)
Okres burzowo-szturmowy 18-23.07.08
Deszcz deszczem, ale my się tu wspinać przyjechaliśmy! Więc gdy tylko wczesnoporanne słonko dało nadzieję na
gwarantowaną w tym rejonie lampę, zwijamy się pod Żółtą Ścianę. Wszystko byłoby sprawnie, gdyby nie ta rzeka,
wzdłuż której chodzimy już od 15 minut w majtach, a i tak wszędzie za głęboko i rwąco... W końcu budujemy kładkę i
siup już się wspinamy szybciutko. Diagonalą diagonalnie aż do kluczowego miejsca, gdzie plan o najczystszym ze stylów
odchodzi w siną dal razem z nadzieją na bezdeszczowy dzień. Burzę przeczekujemy i ślizgamy się w kierunku szczytu.
Droga pięknością nie grzeszy, za to trawami i kruszyzną jak najbardziej. O 21.00 ostatnie promienie na szczycie i
póki szarówka - biegiem na dół! Bo czołówki przewidująco zostawiliśmy w namiocie. Księżycowy blask kradnie nam Asan,
więc aż do 4.00 potykamy się o kamienie wzdłuż tej cholernej rzeki. Nasz mostek zniknął! Idziemy wpław i gubimy
się 100 metrów od naszych namiotów;) Ale załojone!
Adam w kluczowym miejscu Diagonali (fot. Magda Drózd)
Kolejne dni płyną jednostajnnym rytmem: gwieździste noce, bezchmurne poranki, okołopołudniowe zachmurzenie Piku
Piramidalnego, popołudniowa zlewa, gwieździsta noc... Ujmąc rzecz słowami Łukasza: „Pogoda robi nas w
ciula”. W bazie życie towarzyskie skupia się na przygotowywaniu co wymyślniejszych potraw, zgłębianiu lektur,
ćwiczeniach równowagi na slacku i ostrożnym porcjowaniu niewielkich ilości alkoholu... Ciężkiej chmury zniechęcenia,
letargu i beznadziei żaden wiatr nie chce przegonić. Desperacko postanawiamy zmienić otoczenie. Już pakując się do
sąsiedniej doliny Ak-su postanawiamy, że burze nam niestraszne i w dwa zespoły idziemy na drogę chłopaków
Opposite to Asan. Pogoda od rana szczerzy zęby, my do niej środkowe palce... Ale co tam: w kupie siła, w piątkę nie tak
łatwo nas ze ściany zgonić. Doświadczenia z Diagonali udoskonalamy w trawkowych ryskach – podobno 2 lata temu
roślionność nie była tu tak bujna. O 17.20 pełni złudzeń planujemy szczytowanie. 20 minut później plany przyjęły postać
mini-schronu przeciwdeszczowego, było całkiem przytulnie. Niestety cała kuchnia znajdowała się wraz z Adą, Krzychem i
Darkiem 2 wyciągi poniżej, więc zjedliśmy ostatnie pół lepiochy, pomrugaliśmy do chłopaków na Asanie i do spania.
Poranne słońce jak zwykle pięknie grzało, końcówka drogi podwoiła się długościowo i trudnościowo w porównaniu do
naszego schematu, ale udało nam się ją skończyć przed popołudniową burzą. Okazało się, że zrobiliśmy swój wariant.
Nasz domek na Opposite to Asan (fot. Adam
Ryœ)
*
Badakizu euskaraz?** 24.07-10.08
Koniec burz, koniec żartów! Idziemy atakować nasz cel! Niech się boi, bo my młode, nieustraszone wilki jesteśmy!
Które nie potrafią przekroczyć rzeki w Ak-Su i już od godziny błąkają się to tu to tam, klnąc na siebie i wszystko po kolei.
Ażeby walczyć z naszym celem, czyli Drogą francuską, znajdującą się na Piku 1000-lecia Chrześcijaństwa Rosji musimy
znaleźć sposób na rzekę. Okazuje się, że trzeba wziąć ją pod włos i przed południem, wtedy wszystko jest OK. Niosąc
hektolitry wody, śpiwór, palnik, liofy i całe te kilogramowe szpeje wspinamy się metr za metrem, płyta za płytą, komin za
kominem, zacięcie za zacięciem i ułuda przestrzeni daje nadzieje na szybkie dotarcie na półę biwakową. W takim razie
18.00 to nie taki zły wynik;) Rozkoszujemy się biwakowymi luksusami, widokami i moim rekordem wysokości.
Następnego dnia pobijam go o kolejne 300 metrów, 4520 m n.p.m.!!! Ledwo dycham. Ale te widoki....... A później były
zjazdy prosto w słodkich snów objęcia.
Adam na końcowych wyciągach Drogi Francuskiej (fot. Magda Drózd)
Całe szczęście, że w dolinie prócz nas byli jeszcze Baskowie – bo nie mielibyśmy z kim świętować! Chłopaki z Wawy
i jej dalekich północnych okolic ;) musieli niestety niezwłocznie podążać w kierunku cywilizacji - dopadła ich nieczęsto
spotykana na nizinach przypadłość ustawicznego mówienia, pisania i myślenia o jedzeniu. My też mieliśmy poznać smak tego
choróbska w okresie późniejszym – nikomu nie życzę! Co prawda Baskowie poratowali nas w minimalnym stopniu,
serwując obiadki i śniadanka, przygotowane przez rudego kuchcika Maxa, ale ilości te wciąż były niewystarczające! Za to
historii i sytuacji obecnej Basków w Hiszpanii mieliśmy w ilościach dostatecznych, dodatkowo przyprawionych
wyzwoleńczymi śpiewami. Patriotyzm naszych buntowników przekładał się na ich energię wspinaczkową, starczało jescze
na motywację dla nas - niestety nasza buła nie była taka jak ich;) Stąd zaliczyliśmy wycof z drogi Lebiedieva, ale dla usprawiedliwienia:
nawet Rosjanom było tam straszno! Za to zrobiliśmy jeszcze pomarańczowe Missing Mountain i z Andrzejem pospołu poćwiczyliśmy klinowanie w rysach na Suty Crack.
Kolacja u Basków (fot. Max)
Ach, życie było jak bajka, której koniec znany był niestety wszystkim.
Dnia oznaczonego przyszedł chytry Kirgiz wyciągnąć od nas ostatnie grosze w zamian za iszaka,
my dzielnie stawialiśmy opór. Doszliśmy do jakiego takiego kompromisu udokumentowanego czajem.
Z łezką w oku opuszczaliśmy naszą zasiekami strzeżoną bazę (główny wróg=krowa+jej placek!),
pożegnaliśmy się z naszą ekipą, Maxa wyściskaliśmy, życząc mu powodzenia w dalszym polowaniu na żony-Europejki,
pomachaliśmy Baskom, wracającym z kolejnej drogi, obiecaliśmy sobie, że jeszcze się tu wróci... i trzeba było pociągnąć
z buta 40 kilometrów! Żegnajcie granitowe turnie i zielone łąki, witajcie pustynne pagóry.
Widok z Piku 1000-lecia Chrześcijaństwa Rosji (fot. Adam
Ryś)
Raz, dwa, trzy, wychodź ty!-12-15.08.08
O dziwo, niektórzy Kirgizi są słowni i punktualni. Tak było z naszym kierowcą, który odwiózł nas do Osz.
Niestety nie pozwolił zadziwić się kolejny raz – był sępem tak jak inni:-( Co prawda tłumaczył się awarią samochodu,
co prawdę miał rację, bo dojechaliśmy (jak??) bez sprawnego sprzęgła, ale co prawda i tak daliśmy mu spory napiwek!
A on wciąż więcej... W Osz uciechy życia kryły się za każdym rogiem, a już najbardziej w hotelowym prysznicu.
No może odkryty basen stał jeszcze wyżej w rankingu. Nie ma jednak zbrodni bez kary. Za nieumiarkowanie w jedzeniu i
piciu dostaliśmy duuuużą lekcję pokory i lepiej nie wnikać, co z nas wyszło. A później wyszliśmy tylko z pieniędzy, bo jak
się okazało, kontrola wagi na lotnisku w Osz jest rygorystycznie przestrzegana. No coż. A dużo, dużo później wyszliśmy
z kontroli granicznej w Medyce i wszystko było napisane takimi innymi literkami...
*iszak - osioł
**Badakizu euskaraz? - Czy mówisz po baskijsku?
Zdjęcia w galerii!
KARA-SU
AK-SU
Bardzo chcielibyśmy podziękować za pomoc finansową PZA i moim rodzicom :-) a także Piotrkowi Michalskiemu za cenne informacje na i materiały wspinaczkowe.
Targ w Osz (fot.
Adam Ryœ)
Info praktyczne
Jak się tam dostać:
Opcji jest kilka. My wybraliśmy pociąg do Moskwy przez Lwów, samolot z Moskwy do Osz,
bus do Worucha, iszaki do Karasu. Inne opcje: samoloty z Wilna, Istambułu, itp. do Biszkeku, stamtąd busami do Batkienu i
Worucha. Są samoloty z Biszkeku prosto do Batkienu, ale UWAGA! omijamy wtedy nieoceniony targ w Osz. Czesi tak zrobili
i już chyba nigdy nie spojrzą na ryż;)
Osz-Woruch: trasa usiana licznymi objazdami (enklawy uzbeckie i tadżyckie, do których nie mamy prawa wjazdu),
lepiej byłoby, żeby kierowcy znali drogę! Ak-sai to ostatnia kirgiska wioska, przez tadżydzki Woruch trzeba przejechać
z wojskiem (chyba nie da się ich ominąć) do puktu wyjściowego „Sadu”, z powrotem
z „ Sadu” z umówionym kierowcą. Powrót z Worucha łatwo na miejscu dogadać: wszyscy chcą zarobić
zielone na turystach;)
Plac Czerwony w Moskwie-chwila na zwiedzanie
(fot. Adam Ryś)
Formalności:
Mieliśmy to szczęście jechać z Wojtkiem i Łukaszem, którzy już tam byli, a i tak nie obyło się bez przygód. Co trzeba mieć:
· od lipca 2008 niezbędna jest wiza kirgiska,
w Berlinie do wyrobienia w jeden dzień, 40 euro,
w Wiedniu po tygodniu za 65 euro. Podobno tak wizę można wyrobić na miejscu w Biszkeku, koszt 35 euro (sprawdźcie!)
· lepiej mieć: pozwolenie od tamtejszej agencji (my korzystaliśmy z Top-Asia, są też inne)
na działania turystyczne na obszarze pogranicznym
· pozwolenie na działanie na terenie pogranicznym –
do uzyskania za Batkienem w jednostece wojskowej (NIE w Ak-sai! jak wmawiali nam busiarze-nie wierzyć im!)
· Registracja na batkieńskim posterunku policji
· jeśli w Moskwie poruszamy się poza lotniskiem: konieczna jest wiza tranzytowa
· jeśli jedziemy przez Białoruś pociągiem: konieczna wiza tranzytowa
· za przewóz przez Woruch do „Sadu” zapłaciliśmy 100 dolarów za 15 osób
No to mamy kapcia (fot. Adam
Ryś)
Topo:
Choć wydaje się to nieprawdopodobne, pomimo tego, że prawie nic nie można znaleźć w necie,
dróg jest w obu dolinach mnóstwo. Eksploracja wspinaczkowa zaczęła się tam w latach 80-tych,
wiele dróg powstało podczas tzw. rosyjskich zawodów wspinaczkowych. Podobno wszystkie schematy tych
dróg znajdują się w bibliotece w Moskwie, wiele z nich jest dostępnych również na portalu.... Są specyficznie rosyjskie,
z wykresami;) Poza tym, my główne topo zdobyliśmy pisząc mejle do osób, które tam już były i... na miejscu.
Mieliśmy farta trafić na Francuzów, którzy rysowali super schematy, które przerysowali Baskowie, którzy nam ich użyczyli;)
Poniżej kilka przydatnych linków, poza tym piszcie na mejla: drustek@gmail.com - podeślemy hurtem to,
co nam się udało zdobyć.