No to udało się przefrunąć wielkie oceany i znaleźliśmy się na obcej,
hamerykanskiej ziemi!
Wbrew naszym założeniom nie skuto nas w kajdany przy powitalnej kontroli, nie przywitały nas masy
zwisających tłuszczów ani tez plażowe temperatury (w końcu Kalifornia, nie?). Za to powitała nas Ilona, w dodatku z
czterokołowa furą i znajomością miasta. Czego chcieć więcej? Piffka oczywiście, psss.. i już świętujemy jadąc na południe
i już pierwszy patrol policyjny, a piffka picie w hameryce obok kierowcy jest surowo zabronione! Bo by się jeszcze oparów
nawdychał! Na szczęście hamerykanskie policaje mieli jakieś ważniejsze zajęcia niż nas.
I tak sobie myku myku tymi ulicami, maxymalnie 65 mil/h i raz z prawej raz z lewej mijamy blaszane mutanty (kto by tu
jeździł autem niższym niż 2 m i z napędem tylko na 2 kola?). Pierwszego dnia mamy zapewnione zwiedzanie Mountain View,
spożywczaków, sklepów turystyczno-wspinaczkowych i apartamentu Ilony – z prysznicem! Dowiedzieliśmy się przy okazji,
że ta Dolina Krzemowa to właśnie tutaj jest i nawet historyczną siedzibę Googla było nam dane widzieć!
Rano pobudka i wyjazd w jedynym słusznym kierunku –
Yosemite!
Drogę przerywają okrzyki (moje i Adama) – „Patrz, to wygląda zupełnie jak na filmach!” Myślę, ze Ilona miała ochotę
wysadzić nas na najbliższej stacji benzynowej, ale chyba opcja wspinania z Adamem ją powstrzymała. Po jakichś trzech
godzinach dojeżdżamy do granic Parku i wkraczamy w Nowy Wspaniały Świat...
Na początku tylko drzewa, drzewa, drzewa po pożarze, drzewa, drzewa...aż w końcu punkt widokowy z... Half Domem w tle!
Wszędzie dookoła granitowe pagórki, granitowe slaby, granitowe kamienie – my naprawdę tu jesteśmy! Widoki i górskie
powietrze uderzają nam do głowy!- myślę, że to drugi moment, kiedy Ilona chce uciec. A wspinanie już tuż tuż,
przejeżdżamy obok Tenaya Lake, ach co tu opisywać, jest tak pięknie, że aż kiczowato, hamerykansko kiczowato, no ale
jednak mama natura nie możne mieć złego gustu.
Po chwili dwójka moich kompanów zmyka na wspin a ja rozkoszuję
się słonkiem, widokami i zefirkiem znad jeziora – zwalczając jednocześnie niedobre choróbsko, które zaatakowało mnie
przed wyjazdem.
Po wielkich załojeniach – na rozgrzewkę 5.10a! – lokujemy się na campie u nowo poznanych Niemców. Camp położonych w
leśnej głuszy, za sąsiadów służą niedźwiedzie (jacyś gburowaci ci sąsiedzi, nie chcieli nas odwiedzić!).
Kolejne dwa dnie upływają na wspinaniu i zwiedzaniu: Adam z Ilona ćwiczą lajbaki na Crescent Arch, ja w końcu dotykam
niesamowitej skały na West Crack, zaliczamy Regular Route na Fairview Dome w nie najgorszym czasie no i podziwiamy
widoki, byczymy się na Toualami Meadows, smażymy bekony i rożne takie. Wspinanie jest inne ale jakoś wielkich klinowań
nie ma;) Przyjemniasto:)
Tuolumne Meadows (fot. Magda
Drózd)
Ale zbliża się dzień powrotu Ilony (szybkie 3 dni pracy w SF) i musimy (a możne jednak chcemy?) przetransportować się do
Doliny... Wstajemy z rańca z nadzieją na ustawienie się w kolejce na Camp 4, który swoim niskim standardem i brakiem
pryszniców przyciąga rzesze swoich wielbicieli. Niestety obowiązkowe foty we wszelakich punktach widokowych tudzież ze
ścianą ścian i jej niedoszłymi (czy raczej przyszłymi) zdobywcami opóźniają zaplanowaną godzinę dotarcia. Zresztą, nic
to – w tym długim ogonku tylko pierwsze 8 osób zwycięża, a oni byli tu już o 4 rano! Oczywiście w tym nasi Niemcy;)
Ale,
ale... co my się będziemy męczyć, skoro podstawa egzystencji ludzkiej są znajomości? Właśnie nadjeżdża Robert na
rowerku, jakiś z niego ranny ptaszek, zabiera nas na kawę do Lodga i wyjaśnia co i jak. To znaczy lajcik, byleby się
specjalnie Rangersom pod nogi nie pałętać. No i właściwie to miejsce już dla nas jest, nie musimy się martwić, najważniejsze,
żeby koło południa się gdzieś zmyć. Zresztą i tak nie będziemy na kempie siedzieć tylko atakować wielkie ściany przecie!
A na razie śniadanko, pierwsze spotkanie z wszystkożrącymi wiewiórami no i się rozkładamy pod egidą Grzanka.
Na szczycie Fairview Dome (fot. Adam
Ryś)
Niby mieliśmy się coś iść wspinać jeszcze, ale temperatury jakieś masakryczne w porównaniu do chłodnego Toulami i poza
tym – jesteśmy oszołomieni ilością ludzi, tzn. turystów, tzn. hamerykanskich turystów, tzn. turystów wszelakiej maści i rasy
z aparatami, autami, śniadaniami, spacerami, krzyczącymi dzieciakami... W ogóle Ilona, weź nas stad z powrotem!!!
No nic, próbujemy załagodzić atak paniki widokami na El Capa, trochę pomaga;).
El Capitan
(fot. Adam Ryś)
Ilona odjeżdża w siną dal, my poznajemy naszych sąsiadów – starszych Angoli dwóch, którzy wyglądają na mega
wymiataczy i szykujemy się na East Buttres na Middle Cathedral. East Buttres nie powala uroda, ale jest ładne, wciąż
zadziwia, że tu trzeba się jakoś dziwnie poustawiać, poodstawiać i nagimnastykować ogólnie. Drogę kończymy w rytm
nadciągającej wichury, mój stan na drzewie okazuje się wspaniała huśtawką. W zejściu poraża pion zachodniej ściany High
Cathedral, tu chyba nie ma dróg? Następny dzień to chowanie się w cieniu zacięć i kominów na drodze Caverns na Five
Open Books - Adam przeklął mój pomysł przyjazdu tu już we wrześniu. Spływając potem zaliczamy wieczorną sesją na
Sunny Side Bench robiąc śliczne Jammcrack – w końcu jakaś lekcja klinowania.
Następny dzionek to w końcu rest,
czatowanie na darmowy prysznic, sprawdzanie neta (telenowela GL rozwija się dalej!) i smsowe ustalanie planów z Iloną.
Sobota zapowiada się burzowa, więc całkiem z rana – tzn. po 8 – wbijamy się w filar Frenziego. Droga okazuje się chyba
najładniejszą ze wszystkich, które zrobiliśmy, raz wspin w kominie, raz finger crack, potem straszny off-width, który
wylosowałam i w sumie wcale nie był taki straszny – a wszystko w super, litej skale. Po prostu idealne 5 wyciągów –
pewnie dlatego ustawiają się tu takie kolejki.
Kończymy tuż przed burzą, wskakujemy do
auta, wyciągamy winko i hulaj dusza! Niech żyją moje zdolności wokalne:
And I.............will change my ways!
Frenzy Pillar
(fot. Ilona Gawęda)
Następny dzionek to wczesna pobudka, bo przecież wielka droga w planie a i podejście niemałe: ruszamy na ścianę ścian:
El Capitan! Co prawda znajdujemy się na jej koniuszku, a długość i pionowość wybranej przez nas drogi East
Buttres rażąco odstaje od wszystkich pozostałych, ale co tam: El Cap jest El Cap! Poza tym droga oferuje same ciekawostki
: start 5.9 kominem (gratulujemy wszystkim niosącym plecaki!), drugi wyciąg to niby ryska, co z tego, jak nyża, w której się
znajduje zmusza do takich ustawień, że tej ryski w sumie mogłoby nie być. Ilona walczy na skośnej rysie, gdzie my na
drugiego niestety czysto nie dajemy rady, później jeszcze czujne płytowe przejście w moim wykonaniu i niepotrzebnie
oddaje Adamowi psychiczne 5.8, gdzie asekuracja z haków okazuje się bardzo dobra, a skala fantastyczna!
Drogę kończymy w najodpowiedniejszym czasie – ciążące nad nami ciemne chmury decydują sie troszku odkręcić kurka,
gdy my powoli dochodzimy do auta.
Nasze przejście wynagradzamy sobie pizzą i żegnamy Ilonę, która tym razem
jednak musi wrócić do PL.
East Buttres na El Capie (fot. Magda Drózd)
My zostajemy już nie tylko bez Ilony, ale również jej 4 kółek, w dodatku półmetek naszego pobytu tutaj właściwie już
tuż tuż, więc postanawiamy obmyślić strategie i... spróbować hakówki. Przedpołudniowa rysa nie wychodzi najgorzej,
potrzebuje jakieś 15 minut dłużej niż Adam. W południe niestety mijamy się z Robertem, który miał wprowadzić nas w
arkana speed climbingu na Nosie, więc próbujemy wykombinować to sami. Speed climbing kończy się na tym, że ja robię
pierwszy wyciąg w niecałą godzinę (nasi niby wymiatający sąsiedzi Angole potrzebowali na to prawie 3 h!), Adamowi na
kolejnym idzie już troszku szybciej. Ostatnie wyciągi w sumie już widać, więc może to nie jest tak daleko...
Drugi wyciag na Nosie (fot. Magda Drózd)
Ostatecznie postanawiamy zrobić test kwalifikujący na Nosa: Washington Column, South Face w 1 dzień (wielu
początkujących robi go w 2). Zaczynam ja i w sumie całkiem dobrze, pierwsze 3 wyciągi-klasyczne i hakowe raczej
nie stwarzają większych problemów. Zmiana prowadzenia i Adam ładuje się w przewieszona drabinę spitów. Też całkiem
szybko mu to idzie. No a potem ja zaczynam małpować ta przewieszoną drabinę spitów...i klnę i bluzgam i pot ze mnie
spływa, mięśnie już palą a w głowie wciąż ta myśl: czemu myśmy k...a nie poćwiczyli tego małpowania w domu!?! Tych
trawersów, tych okapów, tych spitów w przewieszeniu, tych wahadeł, no czemuż to? Cierp ciało jeśliś chciało...
Po zakończeniu zaplanowanej dla Adama części drogi jestem tak wykończona pałowaniem, że po prostu nie mam siły
wspinać się dalej. Dodatkowo pogoda nie rozpieszcza – czyli jakieś trzydzieści kilka stopni w słońcu, brak w wody...
Przed nami niby tylko 4 wyciągi i jest dopiero 15:00, ale zarządzamy odwrót. Odwrót jest równoznaczny z oblaniem
nosowego testu kwalifikacyjnego. Adam jest załamany, ja.. w sumie cholernie się cieszę, że nie będę musiała tyle pałować i
haczyć! To chyba jednak nie jest moje rzemiosło – rzemiosło właśnie, bo wspinaniem to trudno nazwać.
Cale szczęście nie jesteśmy jedynymi, którym dzisiaj słońce pokazało co potrafi, pod ścianą spotykamy zakręconego
kolesia (dużo tu takich), który recytuje cała listę dróg, które powinniśmy zrobić, a Nosa zdecydowanie poleca klasycznie –
przynajmniej w jak największej jego części. A tak w ogóle: o co w tym wszystkim chodzi?
Did you have fun? No pewnie, ze
mamy fun! Może nie do końca następnego dnia, kiedy zaliczamy wycof na Nutcrackerze !!!!!!! z powodu niemiłosiernego
słońca i jeszcze bardziej niemiłosiernych kolejek, ale na szczęście następnego dnia to już tylko fun: droga Kor-Beck, nie
dość, że jest na północnej ścianie, to jest prawie w ogóle nie uczęszczana! A tam przecie tyle fajnych kominów i lejbakow!
<
Hakówka na Washington Column (fot. Magda Drózd)
Koniec końców, postanawiamy załoić coś sensownego - w przeciwnym razie Grzanek zabije nas szyderą – i ruszamy pod
Half Dome. Oczywiście, ze można w 1 dzień i na lekko, ale my turysty jesteśmy, wiec nastawiamy się na 2 dni i bierzemy
mini houlbaga. Pierwsze zmierzenie się ze ścianą u jej stop to... paniczna chęć ucieczki spod tego mega pionowego monolitu,
który przytłacza i przeraża...
No nic, głupio tak uciekać, bez wbicia się, więc próbujemy. Późnym popołudniem robimy dwa
pierwsze wyciągi, żeby je zaporęczować i zastartować następnego dnia jeszcze po ciemku – tak, tak, zdaniem Grzanki to
śmiechu warte, ale nam ułatwiło sprawę i pozwoliło wygrać wyścig dwudniowców. Bo chętnych do wspinania było sporo:
jednodniowcy w ogóle nam nie przeszkadzali, wbili się jeszcze wcześniej, trzeba ich było po prostu przepuścić przodem i już
za chwilę ich nie było. Byli i tacy jednodniowcy (Francuzi), którzy tego samego dnia podeszli z dołu (ok 2h), wspięli się i
zeszli na sam dół. Z dwudniowcami był taki problem, że w Half Dome Hotel, na tzw. Sandy Ledge wygodnie mieściły się 4
osoby, nas była 6.
Half Dome wieczorną porą (fot. Adam Ryś)
My w sumie trzymaliśmy dobre tempo, początkowo było dużo klasycznego wspinu, spitostrady i wahadło też jakoś nie
sprawiły problemu, jedynie 11 wyciąg, przed którym chciałam się wymigać dodał trochę emocji: lufiasto, asekuracja z
małych hakodziur, zresztą trzeba było podjąć decyzje asekurować się czy mieć chwyt? Ale to dopiero druga polowa drogi
była wyzwaniem. Wyciąg niby tylko za 5.7, ale to komin ciągnący się przez jakieś 50m!
Na drugiego przejście z haulbagiem nad głową i plecakiem pod nogami, trochę gimnastyki, ale w końcu się udało.
Kolejne dwa wyciągi to również mniejsze lub większe kominowanie, ale chyba już zdążamy się do tego typu wspinania
przyzwyczajać.
Słonko chyli się ku zachodowi, a przed nami jeszcze ostatni wyciąg do Sandy Ledge, szkoda, ze nie udało
się go zrobić za dnia – byłaby czysta przyjemność i estetyka miast walki. Ale w końcu! Jesteśmy na Bivy de lux dla 4 w
dodatku tylko we dwójkę (reszta jednak nie utrzymała dobrego tempa), tyle, że de lux wyobrażało nam się jakoś inaczej...
A tu w sumie lufiasto i w sumie miejsca jest, ale na to, by spać jeden za drugim, a nie obok siebie – co z naszym jednym
śpiworem okazuje się niestety awykonalne. Nic no mieścimy się jakoś, nawet się przedrzemać porządnie udaje.
Hotel z widokiem na Dolinę (fot. Adam
Ryś)
Rano zmuszamy się do wyjścia z ciepłego śpiworu i Adam zabiera się do wiszenia w ławach, ja do dygotania na stanie. Niby
tylko 6 wyciągów a trwa całą wieczność. Całe szczęście małpowanie zaczyna mi iść już całkiem sprawnie, gdyby jeszcze nie
ten cholerny zimny wiatr może byłoby znośnie. Po trzech krótkich Zig-Zagach lądujemy na Thank God Ledge, znaną wielu z
Was z filmu o Alexie Honnoldzie. Wrażenie jest niesamowite: wąziutka półeczka z olbrzymia przepaścią z lewej.
Zdjecie Alexa jest jednak zmyłkowe – wydaje się, że całą tą półeczkę można przejść używając jedynie kończyn
dolnych. My prócz używania kończyn górnych zaangażowaliśmy również nasze klaty i brzuchy uprawiając styl zwany
pełzaczkowaniem klasycznym. W nagrodę za pokonanie półki czeka jeszcze squeez, sama nie wiem jak go zrobiłam, myśl
była tylko jedna, byle szybciej, byle to skończyć. Ostatnie 2 wyciągi przeszły jakoś bez bólów i w końcu...
Granitowy
bambuł czyli szczyt Half Doma! Wiało i pizgało strasznie, wiec po zrobieniu coolerskich zdjęć pomykamy w sandałkach
pod ścianę. Jeszcze zejście, jeszcze busem na camp i w końcu jemy, pijemy, jest ciepło! Zrobiliśmy super ścianę:)
Thank God Ledge (fot. Magda
Drózd)
A później ani my ani pogoda nie wytrzymała: w związku z nadchodzącymi zlewami postanowiliśmy wykorzystać trzy ostatnie
nasze dni w Hameryce na zwiedzanie San Francisco i cieszenie naszych oczu błękitem oceanu. No i tuszowaniem setek
siniaków, które zagościły się na moich nogach.
Pomimo wcinania tłustych hamburgerów został nam mega niedosyt tym
miejscem - tzn. Doliną, wspinaniem w tamtejszych dzikich formacjach, robieniem jednodniowych szybkich przejść, Nosem...
No i
zwiedzeniem Grand Canyonu, Doliny Śmierci, Las Vegas;);
W końcu wakacje. (fot.
Magda Drózd)
Załoiliśmy
17.09.11
Cook Book, 5.10a,OS, Daff Dome, Tuolumne; Adam, Ilona
18.09.11
Crescent Arch, 5.10b,OS, Daff Dome, Tuolumne; Adam, Ilona
18.09.11
West Crack, 5.8, ok, OS, Daff Dome, Tuolumne; Adam, Magda
19.09.11
Regular Route, 5.9, 1400 stóp, OS, Fairview Dome, Tuolumne: Adam, Ilona, Magda
21.09.11
East Buttres, 5.9 A0, 1100 stop, Middle Cathedral, Yosemite; Adam, Magda
22.09.11
The Caverns, 5.8, 350 stóp, OS, Five Open Books, Yosemite: Adam, Magda
22.09.11
Jammcrack, 5.9, 140 stóp, OS, Sunnzside Bench, Yosemite: Adam, Magda
24.09.11
Frenzy Pillar, 5.9, 550 stóp, OS, Middle Cathedral, Yosemite: Adam, Ilona, Magda
25.09.11
East Buttres, 5.10b, 1400 stóp, OS, El Capitan, Yosemite: Adam, Ilona, Magda
28.09.11
South Face, 5.8, C1, 1100 stóp, 5 wyciągów, wycof, Washington Column, Yosemite: Adam, Magda
30.09.11
Kor-Beck, 5.9, 600 stóp, OS, Middle Cathedral, Yosemite: Adam, Magda
2-3.10.11
Regular Route, 5.9 C1, 2000 stóp, OS, Half Dome, Yosemite: Adam, Magda
Zdjęcia do obejrzania w galerii!
Część I
Część II
Zdjęcia Ilony
Info praktyczne
Yosemite to marzenie każdego wspinacza - takie jest powszechne mniemanie. Bo jak ma inaczej być: kilkusetmetrowe granitowe,
lite ściany w większości wypadku z maksymalnym pólgodzinnym podejściem, stabilna pogoda, super klimat... Wszystko to prawda,
ale wszyscy Ci, którzy lubią wyciszyć się w górach mogą o tym zapomnieć. Tłumy turystów i wspinaczy: można do tego przywyknąć
i unikać kolejek w ścianach strategicznie planując wspin. Granit jest genialny, ale uwaga: tamtejsze tarcie nie ma nic wspólnego ze
znanym nam super tarciem w Alpach! Nie bez powody drogi biegną tam głównie rysami;)
Yosemite to marzenie każdego wspinacza - i jeśli jesteśmy w tym wspinaczkowym raju (po raz pierwszy!) to po pierwszym wspinie
następuje szybkie sprowadzenie na padół ziemski: te niby piątkowe/szóstkowe drogi są mega trudne i pokonanie ich oznacza ostrą walkę!
Pojawia się frustracja: to taki ma być ten raj? Niestety byliśmy tam zdecydowanie zbyt krótko, myślę, że z czasem te piątki naprawdę
stają się piątkami. Wspinanie ma zupełnie inny charakter, może niektóre drogi w Sokołach byłyby dobrym zobrazowaniem (oczywiście te kominowe drogi;)
Generalnie - moim zdaniem - w ramach przygotowania pod Yose miast wspinać się w znanym nam granicie lepiej poodwiedzać siłownię i trenować łydy;)
Pierwszy raz w życiu wspinałam się dosłownie całym ciałem. Polecam!!:) Ale do konkretów!
Dojazd: my wylądowaliśmy w SFO, stamtąd można..(niestety przez nas nie testowane, ale przez innych owszem)
Auto: na pewno jest wygodniej. My byliśmy bez, ale Ilona służyła pomocą. Bez auta trudno zabrać zapas żarcia kupionego poza Parkiem
(w Parku są sklepy, ale ceny trochę wyższe, wybór mniejszy). Na miejscu jeżdżą darmowe busy, na stopa też nie było większych problemów.
Super opcją jest rower;)
Camp 4: kusi "klimatem" i przede wszystkim ceną: 5$/noc. Generalnie rezerwuje się miejsce pod namiot dla jednej osoby, w praktyce w namiocie
mieszczą się zazwyczaj dwie;)
Wspin: Dla bedących pierwszy raz w Dolinie - polecamy wszystkie drogi, które zrobiliśmy, obowiązkowo Filar Frenzyego!
Super sprawą jest rozwspinanie w Tuolumne, jest to naprawdę śliczne miejsce a i wspinanie bardzo fajne. Tam już bez auta trudno się dostać.
Ogólnie - co może jeszcze trochę zdziwić: na niektórych drogach (zazwyczaj tych łatwiejszych/klasycznych) nie ma w ogóle stanów,
ale miejsca pod stany zawsze są;)
Topo:Supertopo
Kiedy? My byliśmy we wrześniu, było zdecydoawanie za gorąco, tempertury sięgały nawet 30 stopni. Ale w zeszłym roku to wrzesień
był najlepszy do wspinania, w październiku lało. Generalnie wrzesień-październik, na wiosnę podobno trochę mniej stabilna pogoda.
Magdalena Drózd
drustek@gmail.com